W marcu 2020 odkrywam, że już na studiach kochałam kobiety, kochałam się w jednej z doktorek i widzieli to wszyscy, tylko nie ja, ale w marcu 2020 jest pandemia i nawet nie mam komu powiedzieć: halo, przecież wiem, że kocham kobiety od dawna, ale że wtedy i tę kobietę? A przecież mój pierwszy coming out to wiersz z 2015 o Megi, a w Megi kochałam się w gimnazjum, więc dlaczego tak się dziwię? Rok później piszę wiersz o tym, że jestem samotna, a tak naprawdę chodzi mi o to, że kochałam się w Malinie, bo tak wdzięcznie gotowała w kawiarni, w której pracowałam. Przecież nie mogłam powiedzieć Malinie, nie mogłam powiedzieć Megi. Nie mogłam, bo wtedy intensywnie żyłam w Kościele, więc nie mogłam wiedzieć, co czuję, i tego, że wszystkie rekolekcyjne animatorki, które były takie fascynujące, o których nie mogłam przestać myśleć, były moimi kraszuwami, a nie tylko animatorkami. I że to uczucie „szkoda, że będę musiała mieć męża i dzieci” też było skądś.
Kwiecień 2020 – zapisuję, że ostatnio urósł mi brzuch i jeszcze bardziej wyglądam jak w ciąży. Zaczęłam się po brzuchu głaskać, chyba tak czują się kobiety w ciąży, to całkiem miłe, ale tyle mi wystarczy, głaskanie się po brzuchu, ociężałość i naśladowanie chodu ciężarnej. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek marzyła o dzieciach lub planowała je mieć. Jakoś na studiach zaczęłam rozważać to raczej pod presją wyrzutów do samej siebie, że moja matka być może przeze mnie nigdy nie zostanie babcią, wtedy jeszcze moja siostra nikogo nie miała i bałam się, że będę niejako zobligowana do dostarczenia wnuków, nawet jeżeli nikt nie powie mi tego wprost. Dzieci i męża postrzegałam jako oczywistość i normę. Dopiero pod koniec studiów zaczęłam dostrzegać, że świat nie jest czarno-biały i że mam nie tyle zdolność do akceptacji pewnych faktów, ile do ich pragnienia. Zaczęłam pragnąć nie mieć dzieci, powiedziałam to głośno i świat się nie zatrząsł. Myślałam, że tak wygląda dorosłość, uwolnienie się od wymagań otaczających mnie ludzi, myślałam, że świat się otworzył, a ja wybrałam na tyle lewackie miasto, że nie będę musiała słuchać już pytań o „kawalera”. Tymczasem po mojej odpowiedzi na: „Dlaczego to miasto, jak długo?”, słyszę: „No, zresztą i tak nie wiadomo, skąd będzie twój mąż, może pojedziesz za miłością, takie rzeczy się robi”. Albo wśród najbliższych znajomych z miasta rodzinnego wysłuchuję ze sztucznym uśmiechem, że „jeszcze tylko na ciebie czekamy”, „do zobaczenia na twoim weselu”. A wisienką na torcie: „No chyba że jesteś lesbijką, to JAKOŚ BYM TO PRZEŻYŁ”.
W maju 2020 wiję sobie gniazdko, robię to, co matka, pielęgnuję kwiaty, gotuję, a gdy krzątam się w tym nagłym przypływie natchnienia do solidnego sprzątania, czuję się, jakbym naprawdę była dorosła, i jestem z siebie taka dumna, a później znów wracam do bycia nastolatką, słucham wkurzonych queerowych lasek, wrzucam jedną na tapet i marzę o byciu wkurzoną lesbą – lesbą, a nie czymś nieokreślonym, czym się czuję, choć przecież nie znoszę jednoznacznych definicji i przyporządkowania; czy to fetyszyzowanie lesb, tak jak fetyszyzuje się gejów, że tacy słodcy i wrażliwi, a może to autopanfobia?; ale chciałabym być lesbą, chciałabym być naprawdę wkurzona, czy kiedykolwiek byłam naprawdę zła? Był czas, gdy mogłam być wkurzona: krzyczeć, przeklinać, trzaskać drzwiami, wybiegać z domu bez uprzedzenia, nie wracać na czas, ubierać się tak, by wszyscy patrzyli, zachowywać tak, by mówili o mnie z irytacją w głosie, a rodzice i dziadkowie spoglądali na mnie zawstydzeni. Tymczasem utarło się, że jestem może i odrobinę pyskata, ale raczej tylko charakterna, a poza domem po prostu gadatliwa. Włożono mnie do szuflady młodszej córeczki, słodkiej istotki o nienaturalnie dużych oczach, dziecka mniej problemowego niż rodzeństwo, zatem bezproblemowego zupełnie. A ja w tej ciasnej szufladzie myślałam, że tak ma być, i że mam tu zostać na zawsze, odebrałam sobie prawo do krzyku i mówienia na swój temat prawdy – innym i sobie.
A teraz się krzątam i jestem taka dorosła, bo mam wszystko w kuchni tak poukładane, nawet zamówiłam sobie stylowe garnki i durszlak podobny do tego, co miała matka. Taka dorosła jestem, a nigdy nie pogodziłam się z dziewczynką, którą byłam.
W maju 2022 słyszę: „My nawet chcieliśmy cię z nim wyswatać, ale wtedy nie znaliśmy jeszcze twojej tożsamości seksualnej”, a „wtedy”, czyli jakieś 3 lata temu, przypomnijmy, sama do końca swojej tożsamości nie znałam, bo, przypomnijmy, znajduję się w tym rzadkim przedziale osób, które dopiero w wieku 25–30 lat ogarniają, kogo dobrze im kochać. Jest mi przykro, ale dosłownie chwilę, bo ostatnio znów ciągle myślę tylko o kobietach, nawet oglądam fanwideo z lesbijskiego serialu na YouTubie, żeby śniły mi się lesbijki, a na PornHubie nie wyskakuje nic satysfakcjonującego, gdy chcę wyszukać soft lesbians ubrane w kostiumy z przełomu wieków, a i tak śni mi się tylko praca i walka z włamywaczami.
Mój najnowszy coming out to miłość z moją pierwszą dziewczyną i odkrycie, że przecież ja nigdy nie mogłam być z mężczyzną, ogromna ulga, że nie muszę być z mężczyzną, i zaskoczenie, że przecież nigdy nie musiałam, i może nikt mnie nigdy nie zmusił, ale czułam, że to powinien być mężczyzna, bo to wydawało się takie oczywiste. I wszystko mogłoby być wspaniale, gdyby coś nie stawało mi w gardle za każdym razem, gdy zamiast powiedzieć „ja i moja dziewczyna”, mówię „my” i zastanawiam się, czy teraz, pośród randomowych osób z pracy, muszę robić wielkie uświadamianie, a nie musiałabym, gdybym była hetero. Bo w „naturalnych” warunkach powiedziałabym coś bezpośrednio o chłopaku lub narzeczonym, a nagle bezpośredniość staje się decyzją, a nie odruchem. Odruchem za to staje się niemówienie, że jesteśmy parą, gdy zgłaszamy na policji pogryzienie przez psa, czy umówienie się, że dla landlordów jesteśmy koleżankami, żeby zwiększyć nasze szanse na znalezienie pierwszego wspólnego mieszkania.
Był czas, gdy mogłam być wkurzona: krzyczeć, przeklinać, trzaskać drzwiami, wybiegać z domu bez uprzedzenia (…). Włożono mnie do szuflady młodszej córeczki, a ja w tej ciasnej szufladzie myślałam, że tak ma być i że mam tu zostać na zawsze, odebrałam sobie prawo do krzyku i mówienia o sobie prawdy – innym i sobie.
W 2023 mówię matce, że jestem lesbą, że chcę przyjechać na święta z moją dziewczyną. Jest w tym tak dużo smutnego, że nie umiem o tym pisać.
Najłatwiejszy coming out notuję przed nastolatkami z ósmej klasy. Na pytanie: „Czy ma pani męża?”, odpowiadam: „Nie, mam żonę”. I tylko niektórzy nie mogli tego zrozumieć, reszta przyjęła, że ich nauczycielka jest lesbą, nic się nie wydarzyło, przez kolejne dni normalnie prowadziłam zajęcia. Czyli mogę być lesbą, ot tak, i powiedzenie tego nie musi być niczym niezwykłym. Czyli można pogodzić się z tamtą małą dziewczynką, która nie okazuje złości ani tego, kim jest. Mój ojciec spytał ostatnio o moją dziewczynę, użył co prawda zgrubienia jej imienia, ale to, że w ogóle go użył, sprawia, że mam o jeden coming out mniej.
Tekst pierwotnie ukazał się drukiem w magazynie kobiet queer* „LesBiLans” wydawanym przy okazji Lesbikonu. Kongresu Kobiet* Queer.