I
Pytanie: jakie są warunki widzialności trans kobiet? Czego wymaga od nas zdolność do pojawiania się między innymi i bycia rozpoznawaną jako kobieta trans? Co sprawia, że w ogóle jesteśmy w stanie znieść spojrzenia, które nie zawsze będą nam przychylne?
II
„Trzeba być twardą, żeby być trans dziewczyną”. Obserwacja ta wciąż powraca w naszych rozmowach – naszych, czyli takich prowadzonych między nami, trans femkami, dla siebie i na własny użytek, bez oczekiwania i obawy, że ich treść wypłynie poza nasz krąg i stanie się sprawą publiczną.
Bycie trans kobietą – bycie osobą trans – bywa po prostu ciężkie. Nie mówię tutaj zresztą o psychicznym bólu czy też dysforii, która często (ale niekoniecznie!) towarzyszy doświadczeniu transpłciowości. Chodzi mi raczej o systemową antytransowość świata, który zamieszkujemy. Jej ekstremalnymi przejawami są przemoc i agresja, z którą zdarza nam się (niektórym częściej niż innym) spotkać, albo wściekła transfobia figur życia publicznego, które z nienawiści do nas uczyniły swoją markę. Ekstrema nie są jednak najważniejsze. Antytransowość, o której mówię, to przede wszystkim okrutnie prozaiczna materia życia codziennego – kierowca taksówki uparcie mówiący „proszę pani” do mojego chłopaka, konduktor w pociągu z głośnym niedowierzaniem ogłaszający nekronim widniejący na bilecie albo decyzja o tym, że jednak prościej będzie w pracy uprawiać passing i podawać się za mężczyznę, niż spróbować zostać uznaną w swojej płci.
Listę tego typu drobiazgów można ciągnąć w nieskończoność, bo też jest po prostu nieskończona. Nie stoi za nimi zazwyczaj niczyja zła wola, nie można ich też przypisać reakcyjnemu zaprzaństwu albo ideologicznemu zacietrzewieniu. Faktyczna troska jest w końcu źródłem zaniepokojenia matki rozpaczliwie próbującej odwieść swoją córkę od brania hormonów, jakby estradiol był gorszy niż heroina. Rzecz w tym, że taka troska – prawdziwa i szczera – jednocześnie stanowi artykulację głębszej, antytransowej logiki kultury. Świat, który zamieszkujemy, jest do nas nieprzystosowany. Na naszą niezbywalną w nim obecność reakcją jest więc zakłopotanie przechodzące w ciągłe, mniej lub bardziej miękkie formy nacisku, żebyśmy wróciły wreszcie na stabilny grunt bycia cis. W tym sensie istnienie w świecie jako trans dziewczyna jest nieustanną konfrontacją z sugestią, że byłoby lepiej dla wszystkich (w tym dla nas), gdyby nas nie było.
Bycie trans kobietą – bycie osobą trans – bywa po prostu ciężkie. Nie mówię tutaj o psychicznym bólu czy też dysforii, która często (ale niekoniecznie!) towarzyszy doświadczeniu transpłciowości. Chodzi mi raczej o systemową antytransowość świata, który zamieszkujemy.
Brzmi to, obawiam się, dość dramatycznie. W praktyce jednak nie jest aż tak źle, szczególnie jeśli dysponuje się innymi przywilejami pomagającymi złagodzić te systemowe formy wykluczenia. Łatwiej być trans dziewczyną, jeśli można sobie pozwolić na prywatną opiekę zdrowotną, jeśli pracuje się w progresywnej przestrzeni, jeśli jest się białą, ładną, młodą, zdrową. Ta obserwacja to oczywiście banał, ale niestety jeden z tych koniecznych, tych, o których zawsze trzeba wspomnieć. Bez względu jednak na wymiar przywileju strukturalna antytransowość nigdy nie zostaje zredukowana do zera i zawsze pozostaje związana z ciągłym naciskiem, ciągłym napięciem, z którym przychodzi nam żyć. Amerykański badacz transowych nekropolityk Eric A. Stanley określa to jako „atmosferę przemocy”.
Wytrzymanie tej atmosfery – przeżycie pod jej ciśnieniem – wymaga twardości, czyli cechy, przez którą rozumie się zdolność do znoszenia mikro-i makroagresji. Może to przybierać różne postaci: niektóre z nas znajdują ulgę w poczuciu humoru, inne w aktywizmie, sporo szuka po prostu swojej społeczności, sióstr, wespół z którymi zawsze łatwiej jest przetrwać. Bez względu na to jednak, jaką strategię się obierze, truizmem pozostaje, że należy być twardą. Być wytrwałą. Trzeba być w stanie znieść ciśnienie i nie pęknąć. Niestety, problem w tym, że prawie każda z nas zna kogoś – albo tym kimś jest – komu się to nie udało.
Truizmem pozostaje, że należy być twardą. Być wytrwałą. Niestety, prawie każda z nas zna kogoś – albo tym kimś jest – komu się to nie udało.
Hasło, że „trzeba być twardą, żeby być trans dziewczyną”, wciąż powraca w naszych rozmowach, ale najczęściej słyszę je nie jako przykaz, ale lament. Pada przy okazji opowieści o tych z nas, którym się nie udaje; o tych, które coraz gorzej znoszą atmosferę przemocy i przestają być w stanie funkcjonować. Towarzyszą mu słowa obawy i troski – o innych, o siebie. W końcu wszystkie powinnyśmy być twarde, ale powtarzając te słowa, wciąż czujemy podskórną obawę, że takie nie jesteśmy.
III
Słodko-gorzki paradoks przymusowej transkobiecej twardości leży w oczywistym, chociaż niezręcznym fakcie, że patriarchalna kultura, w której obrębie żyjemy, nie klasyfikuje tej cechy jako kobiecej. Ma to dwie istotne konsekwencje.
Pierwsza z nich to kwestia pragnienia. Ideały kobiecości, które często chcemy ucieleśniać – do których ciążymy logiką tranzycji – są osadzone w kulturze, która domaga się od kobiet delikatności, która docenia w nich kruchość, która identyfikuje je jako „słabszą płeć”. Nie trzeba chcieć reprodukować tych stereotypów, żeby pozostawać pod ich wpływem – ale też wystarczająco wiele mam koleżanek, które z krzywą satysfakcją obserwują, jak zmiana dominujących hormonów w ich ciałach osłabia je fizycznie. Jasne, jest coś żenującego w tym, że na estro rzeczy są cięższe, ale potrafi to być perwersyjnie afirmujące. Poza tym tak wiele z nas widzi w kobiecości ucieczkę od męskiej szorstkości, od brutalnie narzucanego nam oczekiwania, że będziemy twardymi mężczyznami, w milczeniu znoszącymi trudy i pełnymi dumy ze swojej maczystowskiej samodzielności. A tu, ostatecznie, okazuje się, że jednak i trans dziewczyny muszą być twarde; to właśnie jest jedno z tych drobnych rozczarowań związanych z tranzycją, o których nie mówi się zbyt wiele.
Truizmem pozostaje, że należy być twardą. Być wytrwałą. Niestety, prawie każda z nas zna kogoś – albo tym kimś jest – komu się to nie udało.
Prawdziwy problem leży jednak gdzie indziej. Twardość, której potrzebujemy, żeby przetrwać – twardość nie zawsze chciana, zazwyczaj konieczna, często wykraczająca poza nasze możliwości – jest używana przeciwko nam. Trans kobiety, które stawiają opór antytransowej konstrukcji rzeczywistości, które nie ulegają, które o siebie walczą, łatwo jest bowiem przedstawić jako agresywne, narzucające się, głośne. Od przypisania nam tych cech z kolei tylko jeden krok do stwierdzenia, że to męskie zachowania. W przekładzie niknie gdzieś ironia tego, że osoby uważające się za obrończynie praw kobiet krytykują inne kobiety za ich niezgodę na ucieleśnienie w istocie patriarchalnych stereotypów uległej kobiecości. Nam w końcu nie przysługuje prawo do bycia kobietami po prostu; w oczach tak wielu osób cis jesteśmy nimi w najlepszym razie w zawieszeniu, aż do momentu, w którym jakieś nasze zachowanie nie zdradzi samczości, o którą jesteśmy wciąż podejrzewane. I co z tego, że identyczne oskarżenia – o bycie szkaradnymi, agresywnymi babochłopami – spotykały kiedyś te same feministki, które dzisiaj nas odrzucają? To nie problem dla naszych oskarżycieli.
IV
„Mam nadzieję, że mnie źle nie zrozumiesz – śpiewała nieodżałowana Sophie – ale twoja wewnętrzna strona to twoja najlepsza strona”. It’s okay to cry, utwór, z którego pochodzą te słowa, to jeden z hymnów transfemkowatości.
Stwierdzenie, że płakać jest okej, może, na pierwszy rzut oka, kłócić się z wymogiem transkobiecej twardości. W końcu łzy są niczym innym jak oznaką kruchości, widocznym dowodem na to, że coś pęka, coś przestaje wytrzymywać ciśnienie. Sprzeczność ta jednak trwa tylko do momentu, kiedy zwróci się uwagę na to, kto te słowa wypowiada i do kogo są one kierowane. Są one bowiem nasze, tak jak nasza jest rozpacz nad tym, że trzeba być twardą. Od nas, dla nas, do nas.
Liberalny sen o inkluzji zakłada, że najlepszym sposobem na poprawę sytuacji mniejszości jest stopniowa jej integracja z „resztą społeczeństwa”. Zwiększanie widoczności ma służyć w tym wypadku za jeden z głównych mechanizmów takiego włączania. Stoi za tym założenie, że jeśli tylko poprawi się reprezentację mniejszości w kulturze, w mediach, w polityce, to stereotypowe, krzywdzące wyobrażenia na ich temat ustąpią. To optymistyczna wizja, zakładająca, że rozpoznanie swojego wspólnego człowieczeństwa będzie z konieczności prowadziło do uznania łączącej nas w nim różnicy.
W Stanach Zjednoczonych uosobieniem tej logiki była aktorka Laverne Cox, głosząca z okładki czasopisma „Time” nadejście „transpłciowego punktu zwrotnego”. W Polsce za analogiczne wydarzenie można uznać na przykład wejście Anny Grodzkiej do Sejmu. W obu tych wypadkach nadzieje wiązane z widocznością stopniowo przekształciły się w horror backlashu. I chociaż w żaden sposób nie umniejsza to osiągnięć osób takich jak Grodzka, to nie wyzwala nas to od tego bolesnego problemu.
Osoby trans nie są pierwszą – i zapewne nie ostatnią – mniejszością odkrywającą, że obietnica widzialności jest pułapką, że w najlepszym razie wzrost naszej widoczności prowadzi do poprawy sytuacji tych z nas, które i tak dobrze już sobie radziły, a resztę wystawia na dalsze zagrożenia. Jest to obserwacja, podobnie jak ta o koniecznej twardości, która razi oczywistością. Trudno być trans femką i nie mieć czasami ochoty, żeby świat o nas zapomniał, a więc pozwolił nam istnieć w spokoju. To oczywiście się nie stanie, ale można szukać tego namiastek: znowu, takich jak słowa Sophie. Od nas, dla nas, do nas.
Nasz świat, ten który nie jest wystawiony na widok publiczny, jest przestrzenią, w której może zostać wyartykułowana nasza kruchość. Nie chcę tutaj idealizować społeczności trans, ale nie mam wątpliwości, że jeśli są jakieś osoby, wobec których mogę być w stanie okazać swoje miękkie podbrzusze, przy których nie muszę czuć się zobowiązana do twardości, to są to najczęściej inne trans femki. Jest tak dlatego, że to właśnie dla nich jestem widoczna nie jako osoba trans albo trans kobieta, ale po prostu jedna ze swoich. Siostra. Przyjaciółka. Dziewczyna. Wśród nas ten przymiotnik, trans, na chwilę przestaje być zauważalnym wyznacznikiem różnicy. Kiedy zaś nasza transpłciowość przestaje być w ten sposób widoczna, wiążące się z nią wymogi twardości również nie muszą nas tak bardzo zobowiązywać. Wtedy właśnie można pokazać tę naszą piękną stronę i wreszcie się wypłakać.
V
Pozostaje jednak pytanie: czy piszę tutaj o byciu trans, czy po prostu kobietą? I dlaczego te dwa słowa coś jednak wciąż zdaje się dzielić?
VI
Torrey Peters pisze o tym, co łączy trans kobiety robiące tranzycję gdzieś po trzydziestce (takie jak ona i ja) i rozwódki – i jedne, i drugie zaczynają nowe życie w wieku średnim. Lesbijka w wieku późniejszym – powiedzmy, że Cybill Shepherd z The L Word – uczy się czegoś bardzo specyficznego. Odkrywa, że chociaż nie wiedziała, jak dotykać swojego ciała, i być może nikt, kto ją kiedykolwiek ruchał, tego nie wiedział, to ktoś mimo wszystko wiedział – ktoś posiadł tę wiedzę, nawet jeśli niedoskonałą i wymagającą regularnego odświeżania, i odpowiednio ją zachował i zapisał. Ktoś z ufnością przechował ją przez wieki, właśnie dla niej.
Grace Lavery, Please miss1
- Grace Lavery to amerykańska literaturoznawczyni zajmująca się również studiami trans. Please miss to zapis jej doświadczeń tranzycji oraz teoretyczny wywód na temat transfemkowego wstydu, pożądania oraz niezręcznego (czasami) posiadania penisa. ↩︎