Jestem lesbijką i ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej lubię seks. Lubię go, bo tak zdecydowałam, i choć otwieram drzwi otwarte na oścież, chcę to powiedzieć. Przepadam za operą, zawsze mam ze sobą książki, pasjami lubię jeść, uwielbiam budzić się rano w upale śródziemnomorskiego miasta i czuć, jak moja skóra płonie, pić kwaśną kawę z aeropressu i tańczyć, kiedy nikt nie patrzy. Ale najbardziej lubię seks.
Powiedzenie czegoś takiego, zwłaszcza publicznie, wystawia mnie na szereg zarzutów: bycia płytką, złą feministką, złą kobietą, zdeprawowaną, rozwiązłą, traktującą inne osoby przedmiotowo, wulgarną. Każdy, kto miał szansę poznać mnie choćby przelotnie, wie, że nie jestem kimś takim. A i tak boję się to przyznać.
Każda próba stworzenia seksualnej normy rozbija się o oczywistość, o której nigdy dość: seksualność to spektrum, seksualność należy do nas.
Te obawy wynikają nie tylko z heteropatriarchalnej normy, ale też z wewnętrznych stereotypów, z którymi mierzymy się jako kobiety queer1. Tak naprawdę pojawiają się w mojej głowie z powodu moich własnych uprzedzeń i lęków. Tymczasem każda próba stworzenia seksualnej normy rozbija się o oczywistość, o której nigdy dość: seksualność to spektrum, seksualność należy do nas.
Seks2 kobiet queer jest jedną z najbardziej paradoksalnych rzeczy związanych z queerowością w ogóle. Jest na widoku tak bardzo, zawłaszczony przez cudze spojrzenie, zwłaszcza męskie, a jednocześnie jest tak wielką tajemnicą.
Wszystko zaczyna się od tego podszytego złośliwością, seksistowskiego i bezceremonialnego pytania: „jak one to robią?”. Jak my to robimy? Celem rozwiania wątpliwości odpowiem na nie od razu: robimy to, proszę państwa: rękoma, nogami, językami, ustami, cipkami, zabawkami, nosami, brzuchami, kolanami, udami, pośladkami, zębami, spojrzeniami, słowami i na wiele innych sposobów, których pewnie nie znam. Dotykamy, penetrujemy, zbliżamy się, oddalamy, droczymy, gryziemy, szepczemy, patrzymy na siebie.
A jednak nasz seks jest nam odbierany. A to przez nieetyczne, niekonsensualne i nieprawdziwe w każdym swoim aspekcie zdominowane przez mężczyzn głównonurtowe porno, a to przez księży, a to przez polityków, a to przez ośmieszanie, a to przez zawstydzanie. Warstw tego zawłaszczenia jest wiele, ale wszystkie zaczynają się od podstawowego zawłaszczania kobiecego ciała. A kiedy w seksie spotykają się dwa lub więcej kobiecych ciał, to styki patriarchalnego świata się przepalają. Patrzą więc na nas lubieżnie i bez naszej zgody.
Widoczne jest to, co widać, a widzialne – to, co można zobaczyć. Różnica jest subtelna, dla prognozy pogody nieistotna, a dla naszych doświadczeń kapitalna. Słownikowe definicje widzialności i widoczności są bardzo podobne lub wręcz identyczne. Ale ja chcę zauważyć różnicę, używać słów tak, żeby zbudować z nich pomost do własnego doświadczania.
Jako klasyczne dziecko lat 90. dorastające w prowincjonalnym mieście, w zwykłej rodzinie, w katolickim środowisku, bałam się seksu. Też zadawałam sobie pytanie, jak „oni” „to” „robią”. „Oni” byli w moim świecie wyłącznie parami hetero, a „to” nienazywane było seksem, słowem ostrym i strasznym, a raczej doobrażone jako bardziej intensywne przytulanie i całowanie, obliczone na założenie rodziny. „Robienie” czy „uprawianie” przez swoją gramatyczną nieporadność oznaczało dla mnie jakąś pracę do wykonania. Bałam się też, czy „to” boli, i tego, że „to” jest grzechem z gatunku tych ciężkich. Przy tym intuicyjnie wiedziałam, ale nie wiem skąd, choć byłam tego pewna, że żeby „to” się wydarzyło, muszę się podobać chłopakom. I że choć jest grzechem i boli, to jest to wyróżnienie i muszę dołożyć starań, żeby stać się dla chłopaka seksualnie atrakcyjną, a jednocześnie zadbać o to, żeby nie myślał o mnie źle. Że jestem łatwa. Skąd to wiedziałam? Nie wiem. Dorastałam w tych lękach, przekonaniach i bujdach na temat seksu. Im więcej się o nim dowiadywałam, tym bałam się bardziej. Ale przyszedł moment, kiedy nad strachem górę wzięła ciekawość, pierwszy stopień do piekła. U mnie był raj, raczej raj.
Seks kobiet queer jest jedną z najbardziej paradoksalnych rzeczy związanych z queerowością w ogóle. Jest na widoku tak bardzo, zawłaszczony przez cudze spojrzenie, a jednocześnie jest tak wielką tajemnicą.
Mam szczęście, bo w seksie nie spotkało mnie nigdy nic złego. To znaczy spotkał mnie seks nieciekawy, ale nie spotkała mnie w nim żadna przemoc. Wiecie, jakie to rzadkie? Uprawiałam seks z osobami, z którymi chciałam, w momentach, które były dla mnie odpowiednie, z poszanowaniem moich granic i potrzeb. (Kiedy napisałam to zdanie, uświadomiłam sobie, że to nieprawda. Nie spotkała mnie żadna przemoc ze strony osób, z którymi uprawiałam seks. Ale spotkała mnie przemoc symboliczna. Nie znam żadnej kobiety, której by ona nie dotyczyła. Nie jestem wyjątkiem, jeśli chodzi o komentowanie, krytykowanie, mierzenie i ważenie kobiecego ciała, opisywanie jego „przeznaczenia”).
Okazało się, że „to” – seks i wszystko, co jest dookoła seksu: flirt, dotyk, zapach, kontekst – jest bezbrzeżną przyjemnością. Że paleta seksualnej rozkoszy jest wręcz nieskończona i że ta rozkosz jest drogą do ogromnej bliskości, której miałam szczęście doświadczyć z kobietami. Seks definiuję szeroko, bo nie ma jednoznacznego, ostatecznego, najwyższego „seksualnego aktu”. Nie tylko dla kobiet queer. Ale nie mówcie tego znajomym heterykom. Kiedy to piszę, uświadamiam sobie, że jesteśmy w awangardzie seksualnej eksploracji. Przez to, że nie musimy dążyć do tej jednej czynności seksualnej, na przykład penetracji, mamy większe szanse na szczęśliwe, spontaniczne i kreatywne życie seksualne. Dążenie to narzuca heteropatriarchalna norma seksualności, bo seks osób hetero też nie musi tak wyglądać. Wszystko wolność, wszystko może być piękne. Wszystko zależy od tego, co lubimy, co nam sprawia przyjemność i radość, na co się zgadzamy i czego w danej chwili pragniemy. Wszystko jest giętkie i płynne, bo może takie być.
Nie urodziłam się z tą wiedzą, nikt z nas się z nią nie rodzi. Nikt nie uczył nas o rozpoznawaniu bezpiecznego seksu, wyrażaniu zgody, krzywdzących przekonaniach na temat ciała. Nie zaznałam edukacji seksualnej pozbawionej strachu i oceniania wtedy, kiedy jej najbardziej potrzebowałam. Nie tylko w dziwacznej, hybrydowej, niby-katolickiej, niby-liberalnej, niby-Polsce seks jest poddawany perwersyjnej opresji. Zwłaszcza seks kobiet. Perwersyjnej, bo seks jest stałym przedmiotem rozmów, słupków dzietności, analizy w konfesjonałach, medykalizacji, a ludzkie ciało jako obiekt seksualny jest dostępne jak nigdy wcześniej w historii. Mimo to kiedy pojawiają się inicjatywy merytorycznej edukacji seksualnej, zbiegają się samozwańczy obrońcy moralności. Nie bronią jednak moralności, tylko patriarchatu. Seks nie jest władzą. Kiedy wyjrzymy poza ten chwytliwy bon mot (który mógł wymyślić tylko mężczyzna, bo to w patriarchacie chodzi o władzę), łatwiej będzie rozmowę o seksie zmienić w dobrą i mądrą edukację. Tymczasem, bez względu na wiek i doświadczenie, edukujmy się same i siebie nawzajem.
Seksualność kobiet queer jest częścią naszej tożsamości, tego, kim jesteśmy. To, jak reagujemy na dotyk, kiedy czujemy się seksowne, co lubimy, czego potrzebujemy, to wielka część nas. Dla tych z nas, dla których seks w ogóle jest ważny i potrzebny. Bo nie musi być, ale to już wiecie beze mnie.
Niefortunnie powiedziałam kiedyś w wywiadzie dla „Repliki”, że seks to nie fizyka kwantowa. Kłamałam. Moja ówczesna partnerka napisała mi SMS-a: „Teraz wszyscy będą myśleli, że seks ze mną to nie fizyka kwantowa”. Śmiałyśmy się z tego, ale nie było mi do śmiechu. Bo tak naprawdę każdy raz jest dla mnie jak pierwszy. Nie przesadzam. Kiedy wiem, że to się stanie, zawsze jestem tak samo podekscytowana, zaciekawiona i niepewna jak za pierwszym razem – i to w mojej seksualnej ekspresji lubię najbardziej. Nie mam tu na myśli każdego razu z nową osobą. Tych osób nie było aż tak wiele. To zresztą nie ma znaczenia. Mam na myśli każdy kolejny raz z tą samą osobą. Nie wiem nic o fizyce, ale chyba i w niej potrzebna jest ta nieustanna ciekawość, otwartość na rozwiązania, które mogą zmienić twoje postrzeganie świata. Uczę się seksu i jest to dla mnie jedna z najbardziej elektryzujących nauk w moim życiu. Bo kiedy uczę się swojego i drugiego ciała, to uczę się o świecie, emocjach, komunikacji, empatii, szczęściu. O dobrej zabawie. O bliskości. O tym wszystkim, co możemy sobie seksem dawać.
Moje ciało, jak ciała tak wielu z nas, zostało wyśmiane i poniżone, skomentowane i zmierzone. Bliskie mi kobiety krytykowano za zbyt niskie libido, mnie – za zbyt wysokie. Mój seks przez to, że jestem lesbijką, był fetyszyzowany i zawłaszczany, zamieniany w kategorię porno
Często używam słowa „radość” w odniesieniu do kobieco-kobiecego seksu. W radości również długo się szkoliłam. Takiej, która będzie ważniejsza niż wałki na moim brzuchu, wygląd moich piersi, czas, którego potrzebuję do orgazmu. Radości, którą próbowano mi odebrać, bo moje wymiary się nie zgadzały, bo jestem lesbijką. Na szczęście to inne kobiety mnie uczyły. Od nich dowiedziałam się najwięcej o bliskości, seksualnej ekspresji, fantazji, oporach. O zgodzie, przyjemności, ciele. O patrzeniu, które może być najwyższym rodzajem przyjemności. Kochałam w moich kochankach takie fragmenty ich ciał, o których istnieniu zapomniały. I one kochały takie fragmenty we mnie.
Długo myślałam, że skoro się komuś podobam i ten ktoś też mi się podoba, to jedynym sposobem na wyrażenie tego podobania jest pójście ze sobą do łóżka. Długo myślałam, że udana randka musi skończyć się co najmniej pocałunkiem. Nie, to, że w związku z seksem nie spotkało mnie nic złego, nie jest prawdą. Moje ciało, jak ciała tak wielu z nas, zostało wyśmiane i poniżone, skomentowane i zmierzone. Bliskie mi kobiety krytykowano za zbyt niskie libido, mnie – za zbyt wysokie. Mój seks przez to, że jestem lesbijką, był fetyszyzowany i zawłaszczany, zamieniany w kategorię porno. Moje partnerki zamiast cieszyć się przyjemnością, zastanawiały się, jak wyglądają, od przodu, od tyłu, z boku, z góry. Próbowano na wiele sposobów odebrać mi radość. Przez te wszystkie lata nauczyłam się dwóch podstawowych zasad: zgody i bezpieczeństwa. Tak bardzo chciałabym, żeby ktoś powiedział mi to dwadzieścia lat temu: to właśnie zgoda, bezpieczeństwo i wynikająca z niej bliskość składają się na dobry seks.
Dlatego chcę dla nas widzialności, ale nie chcę gapienia. Nie chcę spojrzeń, na które nie wyrażam zgody. Niech nas nie zobaczą ci, których nie zaprosiłyśmy do patrzenia.
Tekst pierwotnie ukazał się drukiem w magazynie kobiet queer* „LesBiLans” wydawanym przy okazji Lesbikonu. Kongresu Kobiet* Queer.