Krótka historia o niewidzialności tęczowych rodzin
Prowadzimy podkast o literaturze, w którym omawiamy książki poruszające ważne tematy społeczne. Niedawno odezwała się do nas pracowniczka ośrodka pieczy zastępczej z propozycją, żebyśmy w jednym z odcinków podjęły kwestię rodzin zastępczych. Pomysł był za mało konkretny – potrzebowałybyśmy naprawdę dobrej powieści lub książki z gatunku literatury faktu, która zgłębiałaby ten temat, byśmy mogły omówić go w podkaście. Jednak w odpowiedzi poruszyłyśmy jeszcze ważniejszy dla nas wątek: wskazałyśmy, że jako queerowa para nie możemy jeszcze w Polsce stworzyć uznanej prawem rodziny, nie mówiąc o ubieganiu się o sprawowanie pieczy zastępczej. Dodałyśmy, że słucha nas wiele osób queerowych, dla których, podobnie jak dla nas, temat ten bywa przykry i bolesny. Dlatego ze względów osobistych odrzuciłyśmy propozycję.
Jej reakcja, podyktowana zapewne dobrymi intencjami, a mimo to niewrażliwa i świadcząca o całkowitym braku zrozumienia dla sytuacji osób LGBTQIA+, sprowokowała nas do stworzenia tego tekstu.
Nikomu ani słowa
Napisała, że nie rozumie naszej decyzji, jako jeden z argumentów podając, że wśród ludzi sprawujących pieczę zastępczą są też przecież osoby LGBTQIA+. To oczywiście prawda, której nie sposób zaprzeczyć, chociaż zarówno patrząc na przepisy prawa, jak i obserwując debatę publiczną, można by odnieść wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. I właśnie dlatego tym, co nas zbulwersowało, były dalsze słowa naszej rozmówczyni doskonale wpisujące się w ten dyskurs o niewidzialności: „Ja nie pytam – oni nie mówią”.
Czytając te słowa, nie mogłyśmy uniknąć skojarzeń z niesławną polityką obowiązującą w latach 1993–2011 w Siłach Zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Zasada Don’t ask, don’t tell („Nie pytaj, nie mów”) oznaczała w praktyce, że osoby homoseksualne zostaną dopuszczone do służby wojskowej (która, dodajmy, w kulturze amerykańskiej wiąże się z ogromnym szacunkiem społecznym), pod warunkiem że na żadnym etapie nie ujawnią swojej orientacji romantycznej i/lub seksualnej. Tajemnicy miały dochowywać zarówno wobec przełożonych, jak i kolegów i koleżanek z armii. Niezastosowanie się do tego nakazu groziło, rzecz jasna, zwolnieniem ze służby w atmosferze, którą dość łatwo można sobie wyobrazić. Początkowo politykę DADT uznawano za oznakę postępu i – tutaj brzydkie słowo – tolerancji. W końcu wcześniej gejom i lesbijkom – bo w tamtym czasie tylko te dwie grupy istniały w debacie publicznej – w ogóle nie wolno było wstępować do wojska. Teraz ich sytuacja się poprawiła: jeśli tylko chcieli, mogli walczyć i ginąć pod amerykańskim sztandarem, byle tylko nie opowiadali wszem wobec o swoich „sprawach łóżkowych”. Wysoko postawieni urzędnicy mrugali do nich okiem i obiecywali łaskawie: „My wiemy, jacy jesteście, ale nie martwcie się – nikomu nie powiemy”. Jednym słowem, chodziło o znane nam skądinąd „nieafiszowanie się”. O niewidzialność.
Wyimek: Obowiązująca w latach 1993–2011 w Siłach Zbrojnych USA zasada Don’t ask, don’t tell oznaczała, że osoby homoseksualne zostaną dopuszczone do służby wojskowej, pod warunkiem że nie ujawnią swojej orientacji romantycznej i/lub seksualnej. Jednym słowem, chodziło o znane nam skądinąd „nieafiszowanie się”. O niewidzialność
Codzienne znikanie
Ta zażarcie krytykowana polityka została w końcu wycofana i dziś już nikt nie ma wątpliwości, że była dyskryminująca, krzywdząca i tylko udawała liberalną. A jednak w wypowiedzi pracowniczki ośrodka pieczy zastępczej jasno widać ślady takiego samego, dawno zdyskwalifikowanego rozumowania. Przeraża i smuci, że w jej opinii powinnyśmy się cieszyć, że osobom queerowym takim jak my pozwala się niepostrzeżenie wniknąć do systemu. Osoby takie jak my mogą wykonywać niesamowitą, wymagającą i na wskroś angażującą pracę, a może nawet misję, jaką jest sprawowanie pieczy zastępczej nad dziećmi – i są tolerowane! Ludzie wokół nich, nawet przedstawiciele i przedstawicielki systemu, znają prawdę, ale milczą i za to milczenie, świadomie lub nie, oczekują wdzięczności. Jakby nie byli w stanie sobie wyobrazić, że środowisko queerowe mogłoby chcieć czegoś więcej. Nam natomiast do głowy przychodzi co najmniej kilka oczywistych postulatów. Moglibyśmy, czy to jako samodzielne osoby queerowe, czy jako tęczowe rodziny, sprawować opiekę nad dziećmi i adoptować je w świetle prawa i korzystać z jego ochrony. Moglibyśmy decydować się na to, nie rezygnując z części swojej tożsamości i nie żyjąc w ciągłym strachu przed „zdemaskowaniem”. Moglibyśmy czynić dobro bez bolesnych kompromisów moralnych, których wymaga wymuszone milczenie, a często okłamywanie urzędniczek i urzędników. Moglibyśmy bez obaw pokazywać dzieciom różne oblicza miłości i szczęścia rodzinnego. Moglibyśmy wreszcie, jako grupa stale ostracyzowana i szkalowana, otrzymać społeczne uznanie jako sprawdzeni, kochający opiekunowie i opiekunki – w tej chwili nie wiadomo przecież, czy osoby queerowe mogą i potrafią zajmować się dziećmi, czy zasługują w tej kwestii na zaufanie, ponieważ oficjalnie osoby takie nie istnieją!
Odchodząc na chwilę od samej (nie)widoczności tęczowych rodzin, w tym tęczowych rodzin zastępczych, chcemy też krótko poruszyć temat naszej widoczności jako kobiet queerowych działających w sieci. Nawigujemy po świecie nie tylko jako osoby prywatne, które w różnych sytuacjach muszą reagować na pytania dotyczące życia osobistego. Zdarza nam się też dokonywać coming outu publicznie – czy to prosząc o poprawkę naszych biogramów, w których pisze się o nas „przyjaciółki”, czy komentując propozycje, gdy zaprasza się nas, byśmy coś „z koleżanką” poprowadziły. W każdej z tych sytuacji podejmujemy mnóstwo mniejszych bądź większych decyzji, z których większość jest pewnie dobrze znana kobiecej społeczności queerowej.
Kolorowe dzieci i przezroczyści dorośli
W odpowiedzi pojawiły się też inne przykre i problematyczne elementy związane queerową z niewidzialnością. Dowiedziałyśmy się, że w tym temacie w ogóle nie chodzi o dorosłych. Chodzi o dzieci – wśród nich te „kolorowe i piękne”. Innymi słowy, nasze dorosłe zmartwienia powinnyśmy odłożyć na bok – na nie być może przyjdzie pora później – bo pierwszeństwo ma dobro „nowego pokolenia”. Gdy czytałyśmy te uwagi, znowu poczułyśmy, że nie wiemy, jak miałybyśmy skonstruować nasz potencjalny przekaz – musiałybyśmy najwidoczniej zniknąć jako dorosłe osoby queerowe, by móc działać na rzecz młodego pokolenia, w tym także jego queerowej części. Może perspektywa niewidoczności miała nas uspokoić? A może dać do zrozumienia, że jest ona bez znaczenia? A może unieważnić nasze wątpliwości? Nie wiemy, jak miałybyśmy wspierać to „piękne i kolorowe” młode pokolenie, ukrywając się i mówiąc, że nie o nas tu chodzi. I chociaż pewnie żadnego kłira to nie zaskoczy, w tej niemalże szablonowej, „tolerancyjnej” odpowiedzi musiało też paść klasyczne już stwierdzenie: „mnie w pracy nikt nie pyta o poglądy polityczne ani osobiste”. Znów, po raz kolejny, jak tyle razy wcześniej i jak pewnie jeszcze wiele razy w przyszłości – nasza tożsamość i orientacja zostały sprowadzone do poglądu, o który lepiej nie pytać i o którym lepiej nie mówić.
Wciąż nie odpisałyśmy autorce wiadomości. Wciąż się wahamy. Czy mamy za każdym razem, kosztem swojego czasu i równowagi emocjonalnej, wyjaśniać innym, jak to jest z tą niewidzialnością? A może powinnyśmy postawić na własne zdrowie psychiczne, ryzykując, że nasze problemy, lęki i doświadczenia pozostaną niewidoczne?
Tekst pierwotnie ukazał się drukiem w magazynie kobiet queer* „LesBiLans” wydawanym przy okazji Lesbikonu. Kongresu Kobiet* Queer.