Często myślę o wydarzeniach, które nie miały miejsca, i o rzeczach, których nie było. To znaczy: nic o nich nie wiemy. Czy musimy więc założyć, że nie istniały?
O tym, że Anne Lister zapisała się w historii jako pierwsza lesbijka czasów nowożytnych, zdecydowało kilka pomyślnych okoliczności. Pierwszą szczęśliwą decyzję podjęła ona sama – żeby zapisywać swoje życie. Pisała pamiętniki aż do śmierci, skrupulatnie dokumentując swoje interesy, podróże, a także sprawy codzienne, a pierwsze wpisy powstały, gdy nastoletnia Anne zakochała się w Elizie Raine. Wspólnie wymyśliły specjalny szyfr, który pozwalał im otwarcie pisać o miłości. Być może decyzja ta doprowadziła ją do drugiej, jeszcze odważniejszej – by pozwolić pamiętnikom istnieć, nie zacierać śladów. Po śmierci straciła nad nimi kontrolę, ktoś w końcu musiał je znaleźć. I tu kolejne szczęśliwe zdarzenie – tą osobą okazał się kuzyn Anne, który zdecydował się nie spalić zeszytów. Być może poruszyło go coś w jej pragnieniu utrwalenia swoich uczuć i doświadczeń, nie wiadomo – w każdym razie ukrył pisma pod podłogą i tam czekały na ponowne odkrycie w lepszych czasach. Gdyby nie ten splot pomyślnych wydarzeń, nie byłoby Anne Lister.
Lubię myśleć o tych, które przeminęły bez śladu. O wszystkich lesbijkach z przeszłości, o których nie wiemy. O ich pamiętnikach, które musiały zniknąć. Wiemy o tak niewielu kobietach, które żyły przed nami i kochały inne kobiety. Fińska pisarka i malarka Tove Jansson pisała o lesbijkach „duchy” – niedostrzegalne dla wprawnego oka, niewidzialne dla historii, dla samych lesbijek zapewne legendarne, aż do poznania pierwszej z nich. Ile musiało być kobiet, które umiały i mogły pisać i na kartkach jakiegoś notesu po razu pierwszy zwierzały się z uczuć do kobiety? A potem darły je albo wrzucały do ognia? Wyobrażam sobie całe notesy i pliki kartek w ogniu, podpalone przez autorki – a może osoby, które znalazły zapiski – z braku odwagi albo przekonane o własnym rozsądku, podczas gdy odważny był sam akt pisania. Formułowały słowa i zdania, wyrażając pragnienia, których nigdy wcześniej się nie widziało, uczucia, o których nikt nie mówił, a które, kiedy już były na papierze, stawały się jakby nieodwracalne. Zapisywały z namaszczeniem imię ukochanej kobiety – jak Therese, wpisująca do kalendarza imię Carol w dniu, gdy miały spotkać się po raz pierwszy. Może podobny gest wykonała kiedyś Patricia Highsmith, autorka powieści, na której podstawie nakręcono film? Ona też pisała pamiętniki.
Lubię myśleć o tych, które przeminęły bez śladu. O wszystkich lesbijkach z przeszłości, o których nie wiemy. O ich pamiętnikach, które musiały zniknąć. (…) Ile musiało być kobiet, które umiały i mogły pisać i na kartkach jakiegoś notesu po razu pierwszy zwierzały się z uczuć do kobiety? A potem darły je albo wrzucały do ognia?
Razem z dymem znikały historie pewnie równie wyjątkowe, co banalne, zapiski o ukradkowych spojrzeniach i elektryzujących dotykach dłoni, o zaskoczeniu naturalnością miłości do kobiety. Mogłyby być zupełnie podobne do moich własnych zapisków. Gdy miałam siedemnaście lat, napisałam: „Zastanawiam się… czy to możliwe, że zakochałam się w swojej przyjaciółce? Może za dużo o niej myślę, może nie powinnam sobie wyobrażać pocałunków. Boję się, że to zniszczy naszą relację, a jednocześnie nie chcę przestać. Wydaje mi się, że ona też o tym myśli. Może coś się stanie”. Byłam w niej zakochana od pierwszego dnia liceum i szybko stała się główną bohaterką moich pamiętników. Chodziłam na randki z chłopakami, ale jej nieustanna obecność w moich myślach w końcu coś mi uświadomiła. Początkowe niedowierzanie ustępowało narastającej pewności, znaki zapytania zamieniały się w wykrzykniki, kartki zapełniały się coraz szybciej. Minęła pierwsza klasa liceum, która była dla mnie pełna braku zdarzeń, nieudolnych wyznań, zbyt nieśmiałych prób pocałunku. I lęku, choć to ona bardziej się bała, ja chciałam być odważna, ale nie starczyło mi tej odwagi na nas dwie. Nic nigdy się nie wydarzyło, moja pierwsza miłość przeminęła bez żadnego sensu, ale zostawiła pożyteczny ślad – pamiętnik, po który sięgałam zawsze, gdy kilka lat później nadal nie chciałam sobie uwierzyć, że jestem lesbijką. Ona zresztą związała się potem z mężczyzną, który nie musiał roztrząsać tajemnicy swojej seksualności i może dlatego mógł podejść do niej z odwagą, jakiej wystarczyło na ich dwoje i na wszystkie kolejne spędzone przez nich lata.
Wtedy mój pamiętnik był zapisem odkrywania siebie, samotności i tęsknoty, dopiero kilka lat później mogłam opisać w nim wszystkie szczęśliwe pierwsze razy. Znam już nie tylko swoją historię o stawaniu się sobą – znam ich bardzo wiele. A szczególnie kocham te kilka opowieści zapisanych przez kobiety, których nigdy nie poznam, ale czasem zuchwale myślę, że rozumiem je lepiej niż wszyscy literaturoznawcy i historycy, wszystkie ich biografki i spadkobierczynie, a może nawet niż one same. Czytam z czułością zapiski Susan Sontag, która w wieku piętnastu lat napisała: „Czuję, że mam skłonności lesbijskie (z jakim wahaniem piszę te słowa)”, a rok później: „Próbowałam! Chciałam czuć podniecenie! Miałam wielką nadzieję, że mi się spodoba fizycznie, co będzie dowodem, że jestem przynajmniej biseksualna”. A potem czytam dalej i chcę, żeby była dokładnie taka jak ja, gdy zauważam, że jej intensywne zakochania w kobietach wydają się dużo prawdziwsze niż małżeństwo z Philipem Rieffem czy związek z Josifem Brodskim, w których prawdziwą miłość i pożądanie zastępowały szacunek do ich intelektu oraz przywileje wynikające z życia w heteronormie. Z kolei w zapiskach Tove Jansson nie ma miejsca na zwątpienia – jej listy, które przybierają formę pamiętnika, czytam jak przewodnik po życiu, moją prywatną biblię; nieustannie podziwiam jej mądrość i wrażliwość. „Ale teraz zdarzyło się, że zakochałam się do szaleństwa w kobiecie. I wydaje mi się to tak naturalne i prawdziwe (…). Czuję się tylko dumna i niepohamowanie radosna”. Gdy po kilku latach pisze o „przejściu na stronę duchów”, mam wrażenie, że nazwanie się lesbijką jest jej potrzebne, żeby w pełni poczuła się sobą.
W zapiskach Tove Jansson nie ma miejsca na zwątpienia – jej listy, które przybierają formę pamiętnika, czytam jak przewodnik po życiu, moją prywatną biblię; nieustannie podziwiam jej mądrość i wrażliwość
Pamiętnik jest formą bycia w teraźniejszości i jednocześnie bycia na zawsze, gdy zamieniamy wspomnienia w historię naszego życia. Jedyny notatnik, jaki Maria Dulębianka pozostawiła po sobie, powstał po śmierci jej partnerki, z którą spędziła dwadzieścia lat życia. Pisała chyba pośpiesznie, tak, żeby zachować chociaż esencję wspomnienia, na przykład z ich pierwszego spotkania w cztery oczy: „Zaszywanie łokcia na pierwszej wizycie. Frascati. Muzyka”. Czuję potrzebę Dulębianki, by utrwalić drobne szczegóły ich wspólnego życia, ocalić taką Konopnicką, jaką znała tylko ona. Być może wiedziała, że jeśli nie spali tych zapisków, staną się kiedyś narzędziem w pracy biografów wybitnej wieszczki. Może wiedziała, że wszystkie dowody na ich miłość muszą zniknąć, ale w chwili rozpaczy po śmierci ukochanej zdecydowała się zachować choć namiastkę ich historii.
Te kobiety są moimi siostrami, matkami i przyjaciółkami. Podziwiam je, a jednocześnie, na poziomie osobistych zapisków, czuję się jedną z nich. Wiedza, że pisały swoje pamiętniki i że ja, moje byłe dziewczyny i koleżanki też piszemy, daje mi pewność, że były setki innych pamiętników, których już nie ma. Były dowodami na jakąś historię miłosną, na niezwykłe queerowe życiorysy, które teraz możemy już tylko sobie wyobrażać. Ale to nie jest mało. Są niewidzialne jak duchy, ale jeśli je sobie wyobrazimy – nie znikną tak zupełnie.
Tekst pierwotnie ukazał się drukiem w magazynie kobiet queer* „LesBiLans” wydawanym przy okazji Lesbikonu. Kongresu Kobiet* Queer.